Jestem totalnie zmęczona, śpiąca i wypruta z życia. Nogi mnie bolą, stopy mnie bolą i plecy mnie też bolą, dobrze, że w przychodni były miękkie krzesła, bo i dupa, za przeproszeniem, też by mnie bolała. Najpierw w największy deszcz jaki dziś się rozpadał udałam się do kardiologa, by pozbyć się ciemiężyciela holtera, co zakazuje zbliżania się do elektroniki, następnie przez błotne drogi w bucikach zamszowych, ładnych, niebieściutkich poszłam na przystanek autobusowy. Z przystanku po drogach nierównych, choć płytami wyłożonych poszłam do szpitala na badania. I wtem uświadomiłam sobie, że na taką pogodę jak dziś dobrych butów nie mam :-\ Ale w sumie również jeszcze nie oszalałam, by kupować sobie kalosze po 200 zł minimum! Oszaleli... Siedziałam pod gabinetem u doktorka przez godzinę, kiedy w końcu przyszła moja kolej, wchodzę do gabinetu i dowiaduje się, że mojej karty jeszcze nie przyniesiono. Wychodzę, schodzę na dół i pytam co do cholery? No ok, zrobiłam to grzeczniej, poprosiłam o przyniesienie mojej karty, wracam i siedzę dalej czekając, aż ktoś z recepcji przyniesie mi kartę. Idzie jakaś kobiecina, w ręku ma papiery, ok, to wchodzę skoro już jest moja karta, jak myślę, tak robię i weszłam, a doktorek do mnie z tekstem wyjeżdża, że mojej karty wciąż nie ma... Czy oni naprawdę nie wiedzą, że nie wkurza się głodnych i spragnionych kofeiny ludzi? Zeszłam wściekła wciskając się w kolejkę i mówię, że przychodzę tu już drugi raz w sprawie karty do lekarza, czy ktoś może ją przynieść, zostałam oświecona, że nie ma mnie na dziś wpisanej do lekarza, tak jakbym się nie umawiała, a przecież robiłam to będąc w szpitalu ostatnim razem! Okazało się, że nie dałam im karteczki od lekarza, miałam ją przy sobie, pomimo, że mnie wpisały jak mi się wydawało, to bez karteczki jakbym się na dziś nie rejestrowała! Wyszło, że siedziałam w przychodzi 1,5 godziny. Znowu siedziałam do 5.00 rano, przespałam się około 4 godzin, a teraz padam na twarz. Nie wiem co się ze mną dzieje, a doktorek powiedział mi, że choć wyniki są teraz dobre, nie mam co się cieszyć, bo tak przy tej chorobie jest, że zwyczajnie jest taka zmienna, raz happy, raz sad. Sad? Czyli, że raz mam jabłko tak piękne, czerwone, słodkie i soczyste, a raz mam gruszkę, żółtą, słodką, soczystą i w kształcie... spróbujcie zdefiniować kształt gruszki :-)
Wypiłam kawę i idę spać, dobranoc, wybaczcie miało być dobrego dnia :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz